czwartek, 6 lipca 2017

Wystawa malarstwa Hanny Solway w Brukseli

 W maju tego roku, w Parlamencie Europejskim w Brukseli, staraniem europosła pana Michała Marusika, miała miejsce wystawa malarstwa Hanny Solway.












"Dziękuję moim Przyjaciołom, Eli i Michałowi Marusikom za tę całą przygodę, a także Asystentom europosła, Pani Kasi i Panu Michałowi za serdeczną opiekę. Dziękuję także mojej kochanej Margot za towarzyszenie mi w wyprawie do Brukseli."
Hanny Solway

środa, 7 maja 2014

OFE czy ZUS?


Może to właśnie pytanie powinno nas zajmować bardziej niż naprawianie świata.
 Przypomnijmy: do końca lipca mamy czas zdecydować, czy wszystkie nasze składki emerytalne „pójdą” do ZUS, czy też drobny ich kawałek pójdzie także do OFE (oprócz ZUS).
Kto nie zrobi nic, te zostanie „przypisany” do ZUS (ponoć nieodwołalnie??*)
W necie jest mnóstwo propagandy na ten temat. Np. takiej, że OFE napędza polską gospodarkę albo cuś. Mniejsza z tym. Problemem jest dla mnie to, że nigdzie w sieci nie znalazłam symulacji, wyliczeń typu: jak będzie się kształtować prognozowana wysokość emerytury w wariancie:
1. tylko ZUS,
2. ZUS + OFE przy założeniu uporczywej bessy (chyba realistyczne, hehe),
3. ZUS + OFE przy założeniu poprawy sytuacji gospodarczej (wg mnie mało realne, ale dla pełni prognozy trza by i takie wyliczenie przeprowadzić).
Sięgnęłam więc do źródła:
I tamże (zamiast konkretów) trafiłam na cudo:
OFE powodują wzrost długu publicznego
Nie wyjaśniono w jaki sposób OFE powodują wzrost długu. Przez to, że mniej kasy idzie „do Rostowskiego”?? Czy w inny sposób?? Może w ogóle zlikwidujmy to całe OFE (przy okazji pociągnijmy tego czy innego gościa do odpowiedzialności za to i owo), zróbmy jeden państwowy „filar” (państwowa emerytura mniej więcej jednakowej wysokości, zapewniająca minimum socjalne) a jak ktoś chce większą emeryturę, to niech się ubezpiecza, inwestuje, zabezpiecza sam?? Ale wracam do głównego wątku. To jedno zdanie o długu publicznym zwiększanym przez OFE rodzi moje dalsze wątpliwości. Otóż w toczącej się w necie dyskusji większość głosów odwołuje się do naszego poczucia obowiązku, odpowiedzialności „za miliony” (współobywateli, nie złotówek). Tj. takie sprawy jak wzrost gospodarki, napędzanie gospodarki, deficyt budżetowy, dług publiczny w funkcji tego, gdzie zostaną zaksięgowane „nasze” emerytalnie pieniądze. Nie ma jednak WYLICZEŃ. Tj. co/ile przeciętna osoba traci/zyskuje/ryzykuje na skutek takiego czy innego wyboru. Tak, jakby człowiek, konkretna osoba miała przymus wyboru wg kryteriów ogólnogospodarczych czy społecznych a nie wedle WŁASNEGO interesu. Wiem, wiem, że dobrobyt jednostek zależy od dobrobytu państwa. Wiem, tu się otwiera pole do szeeeerokich i ważnych rozważań. W tym momencie jednak je sobie odpuszczam. Stoi bowiem przede mną (i przed wieloma z Was) wybór: ZUS, czy ZUS + OFE. Jak wybrać?? Wiem, że to wybór między malarią a cholerą; pozór, że od obywatela cokolwiek zależy, ale sprawdzić by jednak może należało? Jakieś pomysły, rady, wskazówki (coś więcej niż komunały)? Wiarygodne oszacowania? OFE (żyjące z naszych kieszeni) w ramach wyjaśnień nie mają dla nas nic poza propagandą (one też). Nie chciało im się zrobić tego wysiłku dla swoich klientów (czyt. źródeł kasy)? No to fajnie to o nich świadczy. Takiemu komuś mam powierzać swoje składki??! Długo by tak można dywagować. Wszystko sprowadza się do pytania co i jak wybrać. Jakieś pomysły Szanownych Czytelników??

* „Ponoć”, bo znalazłam gdzieś stwierdzenie, że jak się „zapiszemy” do ZUS, to już nie będziemy mogli wrócić do opcji ZUS+OFE. Jednakowoż nie udało mi się sprawdzić prawdziwości owego stwierdzenia.
Dziedziczenie składek, acz wg mnie dosyć iluzoryczne, też jest sprawą wartą przypilnowania (zróbcie właściwe dyspozycje, żeby nie było, że kasa cichaczem zniknie, jakby co). Tj. ona pewnie i tak zniknie (jakoś nie mam zaufania do systemu emerytalnego), ale pozwalanie na to, by na skutek własnego zaniedbania zniknęła ona tym łatwiej, to już nadto.
 
autor: bez kropki

czwartek, 16 stycznia 2014

Milionerzy

Czyli jak z darów ziemi (kopalin) zrobić mannę niebieską, na przykładzie Norwegii. Podany poniżej link pochodzi z kanonicznego źródła, wiarygodnego dla pogubionych naszych rodaków (w skrócie zwanych lemingami).

http://wyborcza.biz/biznes/1,100896,15245126,Kazdy_Norweg_jest_juz_milionerem__Wielkie_oszczednosci.html

Zachęcam do przeczytania, bo nie każdy zna norweskie podejście do gospodarowania surowcami.
Ciekawe, prawda?

I dobrze, że o tym pisze „Wyborcza”. Bo przecież nikt by nie uwierzył jakby to samo napisała taka jedna „bez kropki” o tym, co jej tam Norki naszklili, że jakby tak uruchomili swój „ropny” fundusz, to hoho, cały ichni kraj mógłby nic nie robić i brać te same pensje oraz ponosić te same wydatki przez (tu zaczynały się norweskie spory) przez 25 albo i 50 lat. (Nic nie robić, brać kasę i żreć).

Zamiast puenty łopatologia:
– Które miejsce ma Norwegia wg posiadanych zasobów albo wydobycia ropopochodnych, to ciekawi niech sprawdzą sami;
– Czy Polska mieści się w pierwszej dziesiątce wydobywających miedź? (TAK);
– Czy Polska ma jedne z większych światowych zasobów miedzi i srebra? (Dwa razy TAK);
– Czemu w Polsce nie ma norweskiego systemu „bogacenia narodu na jego własności” (czyli kopalinach)…
Dygresja nie na temat:
– Że niemiecki przemysł samochodowy (turbiny!) by padł bez dostaw polskiego renu (tak, też pochodzącego z KGHM), to uwierzcie mi proszę na słowo. Jak odnajdę źródło, to podam;

Superłopatologia dla opornych na wiedzę w temacie „Twojej własności” tu rozwijanym w wątku „jak mądrze zarządzać bogactwem naturalnym”:
– W Norwegii surowce naturalne są dobrem narodowym;
– Nie państwowym, tylko narodowym właśnie (czyt. państwo czyli rząd nie może tego sprzedać, podarować, oddać w wiernopoddańczym geście itepe);
– Zarządza tym taki ten specfundusz;
– A owemu funduszowi siedzi na karku parlament (czyt. lud) z przydatkiem w postaci króla;
– Do roboty na złożach (rozpoznanie, wydobycie, utrzymanie, zamykanie, przesył, dalsza ekspedycja/przeróbka) wynajmuje się speców. Płaci im się jak za zboże. Z jednym zastrzeżeniem: wydobywany przez tychże speców surowiec jest narodowy (oni są tylko najemnymi pracownikami i wara im od własności wydobytego dobra) i dochód z tegoż surowca jest też narodowy. Z tegoż dochodu opłaca się owych speców a resztę gromadzi się ładnie na kupkę. Co jakiś czas Norwegowie wracają do tematu „wyciągamy kasę, czy jeszcze nie”. Jak dotychczas zawsze się okazywało, że potrzeba wyciągania kasy z „ropnego” funduszu nie jest uzasadniona (pojawiające się wydatki finansuje się bardziej zwyczajnie albo się z nich rezygnuje (podobno)). Tym samym zgromadzone zasoby (przeliczane na walutę, ale jak są one zdenominowane, to jest wg Norwegów podobno ścisła tajemnica), owo bogactwo sobie spokojnie narasta…
– A nam gaz łupkowy już sprzed nosa sprzedano (w dużym skrócie), choć jeszcze nawet nie jest on wydobyty… Ale to już całkiem inny temat.

autor: bez kropki

sobota, 28 grudnia 2013

O własności ziemi


Pomysł pozbawienia ludzi własności - W TYM SZCZEGÓLNIE WŁASNOŚCI ZIEMI - jest jednym z kamieni milowych szatańskiej idei farmazońskiej.
 Pod notką http://kossobor.neon24.pl/post/100659,wlasnosc dyskusja dziwacznie skręciła na z dawna utarte przez komunę tory, czyli chodzi o wieszanie psów na polskiej szlachcie i potem, w XIX i XX wieku - ziemiaństwie. Naturalnie natychmiast gloryfikowano chłopstwo - w owej do szlachty opozycji. Gdy doszliśmy do piechoty wybranieckiej "wymiękłam" i uznałam, że nie ma sensu dalej tam dyskutować, a należy napisać jasno, o co mi chodziło, cytując tezy prof. Plinio Correa de Oliveiry /za artykułami z portalu Polonia Christiana/.
Chodzi o kwestię własności ziemi. Czy to jest własność wielka, średnia, czy mała - chłopska to zupełnie nie jest istotne. Naturalnie najprościej i zgodnie z ludzkim charakterem jest napuścić ludzi na wielką własność. Tak właśnie postępowali komuniści. W znakomitej pracy Zdzisława Kępińskiego pt.: "Mickiewicz hermetyczny" znajdujemy szalenie istotne stwierdzenie: otóż pomysł pozbawienia ludzi własności - W TYM SZCZEGÓLNIE WŁASNOŚCI ZIEMI - jest jednym z kamieni milowych szatańskiej idei farmazońskiej. W Polsce zaczęto od wielkiej własności ziemskiej, ale zaraz potem dokonano "rozkułaczania kułaków". Nie poszło jakoś zgarnięcie polskiego chłopstwa do kołchozów - opór był zbyt silny. Za Gierka, jak pamiętam, proponowano chłopom dożywotnie renty za przepisanie ziemi państwu. Dzisiaj natomiast  najdziwaczniejsze i absurdalne /proszę wytłumaczyć krowie, ile może wytwarzać mleka..."/ regulacje prawne /???/ w stosunku do rolnictwa płyną z Unii Europejskiej. W tym dopłaty za nie użytkowanie ziemi rolnej, a miast produkcji żywności - sadzenie lasów. Potem ekonomicznie zmusi się rolnika do sprzedaży lasu, postwi bariery i znaki z zakazem wstępu, i tyle z tego będzie.
Generalnie zdąża to ku pozbawieniu ludzi władztwa nad swoją ziemią, co skutkuje bardzo oczywistą sprawą: ziemia to produkcja żywności. Bez żywności - nie ma życia. Kto ma ziemię i produkuje żywność - jest panem sytuacji. Wszyscy grzecznie ustawimy się po koszyk w róznych "dyskontach" czy innych tam, by wykarmić rodzinę. 
Wolny handel można spokojnie załatwić kolejnym z piekła rodem Hilarym Mincem. Z tym, że już nie będzie rynku żywności produkowanej poza kontrolą państwa /czy czegos tam.../, bowiem ziemia nie będzie należała do normalnych ludzi, rolników. I jest sprawą absolutnie drugorzędną, czy chodzi o  rolników wielkoobszarowych, czy mniejszych. To bowiem nie kwestia obszaru, a etosu. Tego - chrześcijańskiego, katolickiego  - etosu broni de Oliveira, skądinąd dotyczy to wielkiej własności rolnej w Brazylii. Co natychmiast wywołuje agresję, bez próby zrozumienia istoty problemu. Jest sprawą absolutnie najważniejszą, jaki etos reprezentuje właściciel ziemi, do jakiej kultury należy. Sądzę, że w dobie GMO, Monsanto, a bliżej: mówiąc o pewnym milionerze od utylizacj, skupującym ogromne obszary ziemi i zakopującym płytko na swoich polach resztki z utylizowanych zwierząt - dla PT Czytelnika sprawa jest jasna, co do etosu właściciela ziemi. 
Łajdactwo, jakim była nacjonalizacja własności polskich ziemian i większych gospodarstw chłopskich - a to wszystko byli ludzie o etosie chrześcijańskim i szczególnym stosunku do ziemi - dzisiaj pobudza  jedynie dyskusję o przewinach polskiej szlachty, no i o tej nieszczęsnej piechocie wybranieckiej. 
To nie tylko przeoranie umysłów przez komunę. To droga ku samozatraceniu i ku koszykowi w dyskoncie, gdzie żarcie będzie z pól, z których wyłazić będą kości padłych zwierząt, a zmutowane genetycznie rośliny zdegenerują nasze dzieci. My zaś, z wszczepionym bioczipem, będziemy na to pracować, nie mogąc zgromadzić zadnej większej własności, która uniezależniła by nas od ......................................
Własność ZIEMI to podstawa. Na wykup - komasację ziemi pozwala się ludziom, którzy z etosem chrześcijańskim raczej nie mają wiele wspólnego. Co jest zastanawiające. Swojego czasu z biura Rzecznika Praw Obywatelskich, ś.p. pana Kochanowskiego, dostałam w odpowiedzi na swoje pisma w sprawie zwrotu naszej ziemi następującą opinię: zabór ziemi dotyczył tylko ziemian, ta "reforma" "się zakonczyła" i "spełniła swoją rolę", no a teraz wolno juz tworzyć gospodarstwa wielkoobszarowe. Doprawdy, trzeba być patentowanym idiotą, by nie zrozumieć tego szczególnego przekazu, ubranego skądinąd za strony biura RPO w kauzyperdyczne zawijasy. A przecież my tu idiotami nie jesteśmy, prawda? 

 Pisząc o dokonaniach prof. de Oliveiry, Marcin Jendrzejczak uzupełnia:
 "Plinio Corrêa de Oliveira dostrzegał mutacje komunizmu. Warto, by jego następcy zauważyli, że permanentny kryzys w jakim żyjemy, jest w dużej mierze wynikiem… centralnego planowania. W samym sercu nominalnie kapitalistycznych gospodarek zachodu znajdują się bowiem banki centralne, sterujące podażą pieniądza. W warunkach ciągłego upadku jego wartości trudno jest zbudować trwały majątek, który przekaże się dzieciom w spadku. Ten sam efekt powodują nadmierne obciążenia podatkowe. Warto więc pamiętać o słowach autora „Rewolucji i kontrrewolucji”, że uniemożliwianie dziedziczenia jest działaniem zmierzającym w stronę likwidacji instytucji rodziny. Choć Kościół potępił teologię wyzwolenia i zaakceptował wolny rynek (choćby w „Centessimus annus”), to niektórzy katolicy nadal demonizują własność prywatną."


Generalnie idziemy ku jakiemuś nowemu niewolnictwu, organizowanemu już na wyższym poziomie. Wstępne zabiegi ideologiczne /i fizyczne - zabór większej własności ziemskiej, anihilacja polskich elit/ jak widać przyniosły pożądany skutek: zamiast o istocie sprawy dyskutuje się o przyczynach upadku Rzeczpospolitej. Zwalając całą winę naturalnie na szlachtę i przykładając współczesne kalki do XVII i XVIII wieku. To jest tematem ciekawym i istotnym, nie przeczę, ale może na inne okoliczności. 
Może jednak tutaj mówmy o ZIEMI.

autor: KOSSOBOR




piątek, 27 grudnia 2013

WŁASNOŚĆ


Profesor Plinio Correa de Oliveira.
 
 Przeklejam dzisiaj dwa artykuły z portalu Polonia Christiana będąc zdania, że celem kontrrewolucji winna być WŁASNOŚĆ. Z tego oczywistego powodu iż celem każdej rewolucji jest ...WŁASNOŚĆ. A otoczka ideologiczna jest tylko dla idiotów. Natomiast ci, którzy rewolucje wymyślają - nie są idiotami. Są prawdziwym pomiotem Szatana.
Człowiek bez własności jest liściem na wietrze, niewolnikiem. Nie ma żadnej mocy sprawczej, poza bezskutecznym buntem. Pisałam o tym w kilku notkach.

Leonard Przybysz

Plinio Correa de Oliveira

Data publikacji: 2013-10-03 06:00
Data aktualizacji: 2013-10-03 08:39:00


Profesor swoje wielkie powołanie realizował w sposób pełny i doskonały. W mojej opinii kiedyś doczekamy się jego beatyfikacji – wspomina znający osobiście „Krzyżowca XX wieku” Leonard Przybysz, jeden z inicjatorów powstania Instytutu ks. Piotra Skargi. 

Kiedy po raz pierwszy spotkałem profesora Plinia Corrêa de Oliveirę od razu zrobił na mnie wielkie wrażenie. Mimo, że znajdował się wówczas w grupie ludzi, nie można było pozostać obojętnym wobec jego osoby. Znałem Plinia Corrêa de Oliveirę blisko trzydzieści lat. Miałem szczęście kilkakrotnie z nim rozmawiać osobiście. Z każdej rozmowy wychodziłem zachwycony i pełen podziwu. Był to człowiek wielkiej pokory, a jako prawdziwy katolik oddany był całkowicie Kościołowi.

Cechowało go niezwykłe opanowanie - nigdy nie widziałem go zdenerwowanego, zachowywał spokój nawet w najtrudniejszych chwilach, których przecież w jego życiu nie brakowało. Był arystokratą najwyższej próby, człowiekiem wszechstronnie wykształconym, biegle władającym kilkoma językami.

W swoim życiu Plinio Corrêa de Oliveira praktykował cnoty w sposób heroiczny, na pierwszy plan wybijała się wspomniana już pokora. Całym swoim życiem, wszystkim co robił, dążył do świętości.

Profesor Plinio Corrêa de Oliveira całe życie walczył w obronie wiary katolickiej i Kościoła. Był w tej walce konsekwentny i zdecydowany. Nawet wrogowie Plinia Corrêa de Oliveiry podkreślali, że był on jedynym w Brazylii liderem katolickim, w kontekście którego można mówić o całkowitej jedności myśli i czynu. Czy jako młody człowiek, czy u schyłku swego życia konsekwentnie działał  i myślał w ten sam, dogłębnie katolicki sposób. Głównymi filarami, których obrony podjął się Plinio Corrêa de Oliveira była tradycja, własność i rodzina. Na nich oparł założone przez siebie stowarzyszenie Obrony Tradycji, Rodziny i Własności (TFP), a ideały tego stowarzyszenia rozpowszechniły się na cały świat.

Z duchowym obliczem profesora Plinio Corrêa de Oliveira najlepiej zapoznać się można dzięki lekturze jego największego dzieła pt. „Rewolucja i Kontrrewolucja”. Ukazuje ona profesora jako wielkiego obrońcę cywilizacji chrześcijańskiej i Kościoła.

Jego największą zasługą było to, że skutecznie zwalczał wielki antychrześcijański spisek nazywany przez niego Rewolucją. Profesor Plinio Corrêa de Oliveira swoje wielkie powołanie realizował w sposób pełny i doskonały. W mojej opinii kiedyś doczekamy się jego beatyfikacji.


not. Łukasz Karpiel


Marcin Jendrzejczak
 

Plinio Correa de Oliveira - apologeta własności prywatnej

Data publikacji: 2013-10-03 07:00
Data aktualizacji: 2013-10-03 08:47:00


Fot. nobility.org

Zmarły w październiku 1995 r. prof. Plinio Corrêa de Oliveira bezkompromisowo głosił:  państwo kolektywistyczne, konfiskując dobra prywatne, znajduje się moralnie, ni mniej ni więcej, jak w sytuacji opryszka. A ci, którzy otrzymują od państwa takie skonfiskowane dobra wzbogacają się na kradzieży. Ta obrona własności prywatnej nie straciła, bynajmniej do dzisiaj na aktualności.


Apologia systemu opartego na własności prywatnej, podjęta przez prof. Plinio Correa de Oliveirę, założyciela Stowarzyszenia Obrony Tradycji Rodziny i Własności (TFP), wynika z jego całościowej wizji świata. Jest to wizja cywilizacji katolickiej, inspirowanej przez Kościół. Chrześcijańskie społeczeństwo oparte jest na tradycji, rodzinie i własności prywatnej. Te trzy filary są ze sobą wzajemnie powiązane. Rodzice w naturalny sposób dążą bowiem do przekazania dzieciom swego dziedzictwa. Najważniejsze jest dziedzictwo duchowe, a więc wiara i specyficzna dla każdej rodziny tradycja. Prof. Corrêa de Oliveira nie bagatelizuje jednak także dziedzictwa materialnego. Dobry ojciec rodziny pragnie bowiem pozostawić potomnym także dobra doczesne, które zapewnią im stabilność, bezpieczeństwo i rozwój. Jest to jego naturalne prawo i obowiązek. Bo jak często podkreślał brazylijski działacz katolicki: Zaprzeczać prawowitości tego pragnienia, to (...) zlikwidować instytucję rodziny. Dziedziczenie jest instytucją, w której rodzina i własność łączą się.

Przeciwko reformie rolnej
W macierzystym kraju prof. Corrêa de Oliveiry kwestia własności prywatnej dotyczyła głównie własności ziemskiej. W latach 60. nasiliła się propaganda tamtejszej skrajnej lewicy, wzywającej do wywłaszczenia wielkich latyfundystów. Zagrożenie tzw. reformą rolą nasiliło się po objęciu władzy przez populistyczny gabinet João Goulart’a. W odpowiedzi brazylijskie TFP pod przywództwem prof. Corrêa de Oliveiry, wydało broszurę pt. „Reforma rolna – kwestia sumienia”. Założyciel TFP był autorem pierwszej części dokumentu. Kwestię reformy rolnej uważał za coś więcej niż problem techniczny, wskazywał na niemoralny charakter wywłaszczeń dokonywanych przez państwo. Podkreślał socjalistyczną czy wręcz komunistyczną ideologię, stojącą za postulatami wywłaszczeniowymi. Zwracał także uwagę, że to państwo jest głównym „latyfundystą” – gdyż posiada około połowy ziemi uprawnej, znajdującej się na terenie Brazylii. Dowodził, że zwolennicy reformy rolnej nie dążą do uwłaszczenia bezrolnych chłopów, lecz do ograbienia bogatych i uzależnienia biednych od państwa.

Przeciwko katolewicy
Tym, co szczególnie martwiło autora „Rewolucji i kontrrewolucji” w postulatach reformy rolnej było jej poparcie przez część Episkopatu, z biskupem Helderem Camarą na czele. Niestety, biskupi brazylijscy nie byli jedynymi duchownymi, którzy wskutek posoborowego zamieszania przeszli na stronę socjalizmu. Złagodzenie stosunku Kościoła wobec komunizmu rozpoczęło się podczas obrad Soboru Watykańskiego II. Dziś wiadomo, że brak potępienia zbrodniczego systemu przez Sobór był warunkiem nawiązania kontaktów z cerkwią prawosławną.

Profesor de Oliveira zawsze sprzeciwiał się liberalizacji kursu Stolicy Apostolskiej wobec komunizmu. Jego postawa wyrastała z szacunku dla Kościoła i zasad, jakie głosił on od wieków. W manifeście „Wolność Kościoła w państwie komunistycznym”, wydanym po raz pierwszy w 1963 r., Brazylijczyk sprzeciwiał się rezygnacji Kościoła z obrony własności prywatnej, w zamian za tolerancję ze strony władz czerwonego reżimu. Podkreślał, że własność nie jest kwestią drugorzędną, którą można poświęcić. Gwałcenie prawa własności jest bowiem sprzeczne z Dekalogiem, który zakazuje kradzieży i pożądania cudzych dóbr. Państwo komunistyczne jawi się więc jako wielki złodziej; jest ono niemoralne, nawet jeśli toleruje religię.

Brazylijczyk podkreślał także, że posiadanie własności zmusza do troski o nią. Dzięki temu kształtuje się silna wola i charakter, co pośrednio służy uświęceniu. Tymczasem w państwie, w którym wszystkie lub większość dóbr należy do państwa, obywatele są bezwolni, bezbronni i uzależnieni od władzy. Tym tłumaczy się w wielkiej mierze ów smutek, jaki charakteryzuje narody podległe komunizmowi, jak również nudę i coraz częstsze samobójstwa występujące w niektórych mocno zsocjalizowanych krajach Zachodu  - przekonywał katolicki działacz.

Autor „Rewolucji i kontrrewolucji” był też czujny w zwalczaniu rozmaitych mutacji komunizmu. Sprzeciwiał się chociażby lewicowemu anty-konsumpcjonizmowi, który potępiał wszelką konsumpcję ponad niezbędne minimum. Podkreślał, że każdy musi w pierwszej kolejności zadbać o siebie i swoją rodzinę, a dopiero potem dzielić się z biednymi.  Zwalczał poglądy wysławiające skromne życie plemion indiańskich, stawiane przez latynoamerykańskich lewicowców za wzór życia dla zachodnich chrześcijan. Uważał, że człowiek pracowity ma prawo do korzystania ze swoich ponadprzeciętnych dochodów. W 1981 r. zainicjował kampanię przeciwko planom prezydenta Francji Francois’a Mitteranda. Zdaniem profesora Plinio, głoszony przezeń „socjalizm samorządowy” był jedynie inną postacią starego socjalizmu sowieckiego.

Aktualność myśli Doktora Kontrrewolucji
Za życia prof. Correa de Oliveiry, największe zagrożenie stanowił komunizm. Walka z nim zawsze była dla brazylijskego działacza celem nadrzędnym. Czy dzisiaj myśl autora „Rewolucji i kontrewolucji” przestała już być aktualna, przynajmniej w świecie zachodnim? Z pewnością tak nie jest. Plinio Corrêa de Oliveira dostrzegał mutacje komunizmu. Warto, by jego następcy zauważyli, że permanentny kryzys w jakim żyjemy, jest w dużej mierze wynikiem… centralnego planowania. W samym sercu nominalnie kapitalistycznych gospodarek zachodu znajdują się bowiem banki centralne, sterujące podażą pieniądza. W warunkach ciągłego upadku jego wartości trudno jest zbudować trwały majątek, który przekaże się dzieciom w spadku. Ten sam efekt powodują nadmierne obciążenia podatkowe. Warto więc pamiętać o słowach autora „Rewolucji i kontrrewolucji”, że uniemożliwianie dziedziczenia jest działaniem zmierzającym w stronę likwidacji instytucji rodziny. Choć Kościół potępił teologię wyzwolenia i zaakceptował wolny rynek (choćby w „Centessimus annus”), to niektórzy katolicy nadal demonizują własność prywatną. Myśl Corrêa de Oliveiry o związku między rodziną, a własnością i prowadzona przezeń obrona nauczania papieży o prawie do własności idą na przekór tego typu szkodliwym przekonaniom.

Marcin Jendrzejczak


autor: KOSSOBOR


poniedziałek, 23 grudnia 2013

Tajemnica Kresów


Jedźcie na Kresy. Zrozumiecie, jakim fenomenalnym projektem była RZECZPOSPOLITA.
Kresy, Kresy… Od dziecka o nich wokół słyszałam. Wtedy nawet nie kojarzyłam, że domy moich koleżanek, gdzie mówiono jakimś miękkim, nieco dziwnym w brzmieniu językiem – to domy ludzi stamtąd.
Moja rodzina, z obu stron, pochodziła z Wielkopolski. W domu panował poniekąd pruski dryl i ordnung. Nie było specjalnego „kiziania – miziania” z dzieciakami. Szalenie zapobiegliwi rodzice dbali jednak, by dom był prowadzony na jakimś, możliwym wtedy, poziomie. W spiżarni stały równiutko poustawiane słoje z zaprawami. Zawsze trzeba był zbierać agrest i „świętojanki” czyli porzeczki po poznańsku, by nic się nie zmarnowało. O obowiązkowym czyszczeniu mosiężnych klamek i karniszy już nie wspomnę – wszystko musiało lśnić, jak zapewne w Poznańskiem.
Najchętniej jednak przebywałam w domach u swoich koleżanek, gdzie mówiono owym dziwnym, miękkim i śpiewnym językiem. Może nie było tam takiego ordnungu i poniemieckie klamki nie błyszczały specjalnie, jednak ciepła atmosfera i życzliwe zainteresowanie dzieciakami, a także zawsze jakieś przysmaki dla tych dzieciaków, z których najważniejszy był chleb z wodą i cukrem sprawiały, że przesiadywałam tam całymi dniami.
A przecież i oni i my byliśmy tak samo wyrzuceni ze swoich siedzib – Gdańsk powojenny został zasiedlony ludźmi przepędzonymi z różnych regionów Polski. Mając w zasięgu ręki Wielkopolskę, Poznańskie - nie zdawałam sobie sprawy, że rodziny moich szkolnych koleżanek są skazane na bezpowrotność. Byliśmy wychowywani wśród otaczającej nas w Gdańsku niemczyzny. To, że na skrzynkach na listy widniał napis: „Briefe”, a na kranach z wodą pisało „kalt” i „warm” – było dla mnie naturalne, nawet się nad tym nie zastanawiałam. Jak i nad wszechotaczającym, sczerniałym po spaleniu miasta przez Ruskich, gotykiem i renesansem niderlandzkim, także w wersjach „neo”. Nie miałam większego pojęcia o innej Polsce.

Potem były studia w znowu nasiąkniętym niemczyzną Toruniu. Historię dawnej Polski pojmowałam jakoś „mechanicznie”, „technicznie”. Naturalnie były Kresy, ale to było raczej do wkucia bardziej, niż do rzeczywistego zrozumienia, chociaż i Uniwersytet im. Mikołaja Kopernika i starsi profesorowie /już najczęściej bez wykładów kursowych, a jedynie mający wykłady monograficzne o … Zakonie Krzyżackim/ byli przymusowymi sukcesorami Uniwersytetu im. Stefana Batorego z Wilna.
Tak więc, nie rozumiejąc rzeczywistej fascynacji tak wielu osób Kresami, z czasem chciałam to jakoś pojąć, przekonać się, o co w tym wszystkim chodzi. Tym bardziej, że weszłam do rodziny, w której połowa pochodziła stamtąd właśnie. Owszem, już dawno osiedli byli na Pomorzu, ale moja kochana teściowa zawsze mówiła o sobie, że jest „Kresówką”. Część tej rodziny tam zresztą została,  jak się okazało – na swoje nieszczęście. W mojej już własnej rodzinie były tym sposobem pomieszane obyczaje, tradycje i, naturalnie, kuchnie. Ale i to było przejęte jakby „mechanicznie”, choć z największą sympatią i akceptacją.
Przeglądając tomy Aftanazego o polskich siedzibach na Kresach – miałam wrażenie, że obcuję z czymś dalekim, odległym w czasie i przestrzeni, nierealnym, niemożliwym wręcz.  To było tak, jakby oglądało się kolekcję motyli, a raczej album o motylach. Wiedziałam, że to było niezwykłe, wspaniałe, ale nie potrafiłam zrozumieć istoty rzeczy.
Mimo że nie uprawiam swojego pierwszego zawodu historyka, coraz bardziej ciągnęło mnie w tamtą stronę, gdyż miałam jakieś wewnętrzne przeświadczenie, że nie można zrozumieć istoty polskiej historii, samej polskości - bez Kresów. Gdy więc już mogłam – pojechałam. Niezbyt daleko, bo na Wileńszczyznę. Ale to nie ma znaczenia. W Wilnie oglądałam wiele kościołów. Wspaniałe baroki, obmalowane wewnątrz szarą olejnicą, z rozkutymi ścianami po których powiedziono pęki kabli. O sacrum nie ma mowy. Albo zamienione na kryminały; więźniowie machali do turystów z okienek w barokowej, pięknej kopule wieży. Wokół druty kolczaste i sowiecki, łagierny syf. Było to tak dojmujące, że trudno było wyzwolić się z poczucia ciężkiego przygnębienia i zdobyć się na jakąś inną, poza widoczną oczywistością, konkluzję.
Pierwszy znak pojawił się w Trokach. Był zimny, chmurny, kwietniowy dzień. Nagie jeszcze drzewa, lodowate jezioro. Nagle, zza chmur pojawił się promień słońca i oświetlił pałac Tyszkiewiczów na Zatroczu, na przeciwnym brzegu. Wspaniały budynek zalśnił przez krótką chwilę niesamowitą białością, jak duch wśród drzew. To trwało krótko, ale miało jakąś moc – jakby pokazanie palcem…

Fundacje Paców, najpotężniejszej rodziny w Litwie, w XVII wieku.


Oszałamiający swoimi stiukami kościół św. Piotra i Pawła, gdzie fundator, hetman wielki litewski Michał Kazimierz Pac, pan nad panami, kazał pochować się w progu świątyni tak, że każdy musi przejść po kamieniu, pod którym leży.


Pożajście pod Kownem; ufundowany przez kanclerza wielkiego litewskiego Krzysztofa Zygmunta Paca kościół i klasztor kamedułów. Oprowadza nas zakonnica i wylicza po kolei, co i kto zagrabił. Trudo to sobie nawet wyobrazić, bo wszystko jeszcze tchnie wspaniałością i… jest. Grabili wszyscy, po kolei: Rosjanie, Napoleon /ukradł dzwony, ogromny, srebrny sarkofag małżeństwa Paców i ich długo wyczekiwanego synka, który żył osiem dni – kazał przetopić, a w świątyni urządził stajnię/, Niemcy /zerwali miedziany dach z kopuły, deszcze zalewały kościół/, rozgrabiono rzeźby całofiguralne i detal, wywieziono cudowny obraz Matki Bożej. O wyrzuceniu katolików nie trzeba nawet wspominać – to było regułą.




Gdy oprowadzająca nas zakonnica, tym śpiewnym językiem -„tutejszym” przedstawiała historię wielowiekowej grabieży Pożajścia, którego wspaniałość i rozmach do dzisiaj zapiera dech, nagle doszło do mnie, o co w tym wszystkim chodzi. Zrozumiałam wagę i tajemnicę Kresów. Zrozumiałam, na czym polegał nieprawdopodobny projekt, jakim była RZECZPOSPOLITA.
Projekt nie wymyślony przez jakieś grono „mędrców”, projekt realizowany nie odgórnie, a w sposób naturalny, przez ludzi tkwiących w POLSKIEJ KULTURZE i w KATOLICYŹMIE. Chcący ze wszystkich swoich sił ten projekt realizować. Widzący w jego realizacji najgłębszy sens. Więc realizowali, dodając do wspaniałości materii owo SACRUM, bez którego bylibyśmy tylko mniej czy bardziej biednymi lub bogatymi zjadaczami chleba.
Mimo dramatycznych i tragicznych dziejów Kresów – fenomen połączenia polskiej kultury i katolicyzmu do dzisiaj jest czytelny. Wspaniałość i ATRAKCYJNOŚĆ /pod każdym względem/ tej kultury opartej na katolicyzmie musiała zmobilizować wszelkie siły ZŁA. Taką Polskę, o której do dzisiaj mówią nam Kresy, trzeba było zniszczyć. Bo była w zbyt wielkiej opozycji do ZŁA. Bo  była zbyt oczywistym przykładem jasnej DROGI, którą można podążać, nie zbaczając na manowce, ku nieszczęściu. I – uświęcała tę ziemię.

Jedźcie na Kresy. Zrozumiecie ten fenomenalny projekt, jakim była RZECZPOSPOLITA. Jedźcie na Kresy.

/Posiłkowałam się fotografiami zamieszczonymi m. in. Na stronie Gliwiczanie.pl/

autor: KOSSOBOR

sobota, 21 grudnia 2013

Forteca



Skład broni w jednym tylko polskim dworze ziemiańskim.

Skład broni w jednym tylko polskim dworze ziemiańskim - w Kałużycach, własności Czesława Wańkowicza,  brata Melchiora.
/Kalużyce (biał. КалюжыцаКалюжица) – dawny majątek ziemski w powiecie ihumeńskim w guberni mińskiej. Od XVIII wieku do rewolucji październikowej w rękach rodu Wańkowiczów, po pokoju ryskim w granicach Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej; obecnie (2010) wieś w obrębie uszańskiego sielsowieta (gminy) w rejonie berezyńskim.
Kalużyce leżą nad rzeką Uszą (lewym dopływem Berezyny) opodal drogi z miasta Berezyny do Borysowa, na wschód od Mińska.
Dobra obejmowały 4,5 tys. mórg (ok. 2,5 tys. ha), w tym 1,9 tys. mórg (10 km²) lasu. W majątku znajdowały się m.in. gorzelnia i młyn. Dwór został zniszczony, zachowały się nagrobki i grobowiec rodzinny[1].
W Kalużycach urodzili się Walenty Wańkowicz - polski malarz epoki romantyzmu, oraz Melchior Wańkowicz - polski pisarz, dziennikarz, reportażysta i publicysta. Ten ostatni wspomnienia z czasu, gdy wychowywał się w majątku rodzinnym będącym wówczas własnością jego starszego brata zawarł w książce Szczenięce lata. - za Wikipedią/


"We dworze Wańkowiczów w Kałużycach broń i myśliwski ekwipunek, gromadzone przez dziesięciolecia przez męskich przedstawicieli rodu, trzymano w oddzielnym pokoju. Znajdował się tam prawdziwy arsenał:"począwszy od powstańczej piastonówki <<Lebiody>>, bogato złotem inkrustowanej, od pierwszych modeli patronówek z zatrzaskiem pod lufami (wszystko to szło w kurs raz do roku przy obławie na wilki), aż do pistoletów pojedynkowych wiedeńskich, do dwulufkowego sztucera Kruppa z lunetą, towarzysza wypraw afrykańskich brata Czesława, do drylinga z herbem na lufach, wyczynionym z siedmiu kolorów złota, od karabel, przez broń japońską i krysze malajskie, do zatrutego żądła - sztyletu, który Czesław przywiózł z polowań na pograniczu Chin, do wiązek fechtunkowych floretów włoskich - pełno było dzirytów, łuków, masek fechtunkowych, wabików, manekinów ptasich, żelaz na jastrzębie, na borsuki, wilki, lisy, pełno toreb borsuczych, patrontaszy, flasz myśliwskich, trąbek, rożków, rogów z prochem, maszynek do robienia naboi, worków ze śrutem, pudełek cynkowych z kulami sztucerowymi i kul pojedynczych do dubeltówek w obsadzie dla <<czoków>> na drzewie, i rozdzierających się na cztery części kul <<jackanowskich>>, które rozwalały cały tułów zwierzęcia niby toporem rozpłatał, i subtelne, w stal wymuskane <<ekspresy>>, i halbmantle, i dreiviertelmantle, i broń krótka - od staroświeckich buldogów począwszy, skończywszy na smukłych, miniaturowych mauzerach dziesięciostrzałowych i na mauzerach wkręcanych na kolbę (z których strzelaliśmy do ciągnących jesienią gęsi), do arystokratycznych parabellów i chamskich, ale cennych naganów." [cyt. za: Maja Łozińska "W ziemiańskim dworze", Warszawa, 2010, str. 320 - 322 ]





I to by było na tyle w dyskusji o posiadaniu broni przez obywateli.
/Dwór w Kałużycach nie istnieje, więc zamieściłam inne ilustracje. Lecz arsenały większe czy mniejsze były w każdym polskim dworze, głównie związane z myślistwem - ważną dziedziną gospodarki - ale nie tylko./

autor: KOSSOBOR